Sunday 18 October 2009

Pierwsze dni i Casa

_




W Amsterdamie uczę się godzić na odrzucenie, na brak
akceptacji. Nie szukać potwierdzenia.
Ale też przyjmować to, że pewnych części tego, co dookoła
mnie, ja nie akceptuję. I to też przyjąć do wiadomości.

Po ciszy w Taize odkrywam ten stały element we mnie, który jest mimo burzy, smutku, radości, tęsknoty, zagubienia i niepokoju. Wszystko toczy się na powierzchni i chociaż absorbuje na kilka godzin dnia całą mnie to jest to tornado wokół ciszy.





Leczę rany po upadku z roweru. Szrama na łydce opina wielki siniak, który dopiero dzisiaj się wyłonił. I mięśnie karku. Gdy podnoszę się
z łóżka, głowę zbieram osobno przytrzymując jedną ręką.



W niedzielę rano idiotyczny pomysł. Suszyłam skarpetki w piecyku. 10 minut 200 stopni. Przypiekły się na rumiano. Davide na mój widok wciąż kręci głową niedowierzając, jak mogłam wpaść na coś takiego. Musiałam mu je pokazać w śmietniku. Błąd leżał w pośpiechu; niższa temperatura przy dłuższym czasie i na pewno by się udało.



Bajzel na zdjęciach z domu, w którym zatrzymałam się na trochę ponad tydzień. Tortura i ratunek w jednym. Codziennie ktoś odchodzi, ktoś przyjeżdża. Co dzień budzisz się obok kogo innego. Brak swojego kąta. A jednocześnie tysiąc inspiracji i interesujących postaci. I przytulność (cosiness), której potem nagle zabraknie.


_

No comments:

Post a Comment